piątek, 28 sierpnia 2015

Jak kiedyś... szedłem na rozmowę kwalifikacyjną

W życiu robię to co lubię, jednak był okres kiedy to lubo-robienie nie dawało mi satysfakcjonującej ilości kasy, wiadomo – apetyt rośnie w miarę jedzenia.

Stąd też postanowiłem poszukać sobie jeszcze jakiegoś zajęcia. Wskoczyłem na wszystkim znane portale z ofertami pracy, wybrałem z dwa interesujące mnie. Do jednej wysłałem CV w drugiej trzeba było wypełnić kwestionariusz na stronie składający się z 5 pytań… nie trzeba było nawet wysyłać CV czy listu motywacyjnego. Co za frajerzy, przecież pewnie mają milion chętnych, jak oni to selekcjonują – pomyślałem… i wypełniłem te pytania, z czego 2 były opisowe.

Trzy dni później dostałem mail z tej drugiej firmy,  od szefa, poprosił o podesłanie CV i kiedy MI PASUJE stawić się na rozmowie kwalifikacyjnej. No jaja. Kwestionariusz ‘tak/nie’ i już zaproszenie na rozmowę, kiedy ja mogę a nawet jeszcze nie wysłałem swojego jakże przebogatego życiorysu. Podałem datę, następnego dnia mail zwrotny, mamy konkret, miejsce, dzień i czas.

Podejrzanie szybko.

Ale ok, znałem mniej więcej miejscówkę gdzie to jest… Jak się okazała jednak – mniej. Nie trafiłem na rozmowę a oto jaki mail napisałem usprawiedliwiając się:

„Witam.
Przepraszam, że się nie stawiłem... bo dotrzeć prawie dotarłem. Dlaczego prawie? Byłem na ul. Bleble 5 (dokładny adres firmy). Nie widziałem nigdzie jednak jakieś reklamy/baneru/ulotki/tabliczki/plakatu, czegokolwiek co pomogłoby mi dotrzeć do Waszego biura. 
Dlatego jak na prawdziwego poszukiwacza przygód przystało zacząłem podpytywać ludzi, zacząłem od wydającego mi się najlepszą opcją - recepcjonisty w hotelu Bleble, który odpowiedział mi, że jasne, jest biuro, proszę iść wejściem do tamtej klatki obok sklepu Bleble i schodkami w górę.
Poszedłem.
Biuro specjalistyczne (tutaj podałem rodzaj branży, ale nie chcę tego naturalnie ujawniać) było. Ale nie Państwa, tylko chyba należące do hotelu, bo też się nazywało "Bleble".
Spytałem również Panią w osiedlowym sklepiku z pieczywem, jednak nie miała pojęcia. Potem zaczepiłem siedzących na ławce "lokalsów", nie wiedziałem czy powiedzieć im dzień dobry czy może już dobry wieczór, jednak spytałem o Państwa biuro. Niemal na rękach chcieli mnie zaprowadzić tam skąd wróciłem, czyli do biura „Bleble”. Upierałem się, że nie, to nie to. Wtedy jeden z nich stwierdził, że tu nic takiego więcej nie ma i odprowadzili mnie na sąsiednią ulicę. A próba moich przekonań, że to ma być ul. Bleble 5, nic nie dała. Wskazali mi palcem jakiś oddalony na w/w ulicy budynek i że to pewnie tam, oczywiście nie obyło się bez prośby "Kierownika" o dwa złote. Tak oto we wtorkowy poranek zaliczyłem od razu awans na stanowisko kierownicze. Podszedłem pod pokazanych przez lokalnych ekspertów budynek, jednak to nawet nie było żadne biuro a jeden z punktów xero. Dwa złote poszło na darmo.
Ostatnią moją deską ratunku miał być mój telefon, chciałem wejść na Państwa stronkę i po prostu zadzwonić po pomoc. Internet LTE mówili, świetny zasięg 4 sieci w Play mówili. Eh. Zasięg jakiś był, ale czy chociaż jedną dobrą sieć akurat miałem to wątpię. Internet jak na złość odmówił posłuszeństwa, choć nie raz nieopodal  tego miejsca używałem go bez problemów, tak dziś nie chciał mi pomóc.
Same kłody pod nogi.
Pokręciłem się jeszcze chwilę szukając jakiejś wskazówki, małej poszlaki, ale na darmo. 
Dlatego proszę wybaczyć i przeprosić Panią Anię, że ją zawiodłem i nie stawiłem się na czas. Naprawdę próbowałem, jednak widocznie słaby ze mnie Sherlock Holmes. Albo za brakło mi po prostu dr Watsona u boku.
Jeśli tylko ja mam problemy z trafieniem do Państwa siedziby to naprawdę proszę mnie uznać, że słabego kandydata. Chyba, że trafienie do Was to wstępny etap rekrutacyjny? ;)
Nie mniej jednak, może warto zainwestować w jakiś kierunkowskaz do Was? Choćby dla takich poszukiwaczy przygód jak ja.
Pozdrawiam,
Major”

I co? Dostałem maila zwrotnego od Pani Ani, że luzik arbuzik i wyjaśniła mi, że byłem… naprawdę blisko. Umówiliśmy kolejny termin spotkania i pokazała parę wskazówek ku celu... tym razem już trafiłem.

Na rozmowie nie było szefa, ale nie obyło się o wspomnieniu mojego maila – „I ten Twój mail…. No… <cisza w całym biurze> śmialiśmy się trochę <wszyscy zaczęli się śmiać>” i dostałem informacje, że jestem pierwszą osobą która nie trafiła. Co ciekawe, od razu zaproponowali mi pracę, nawet mogłem sobie wybrać… od kiedy zaczynam. A


Co dalej? Szefa poznałem po dwóch tygodniach, akurat miał urlop, a ja zdążyłem już zapoznać się z całą kadrą. Nie miał wyboru, musiał mnie zaakceptować.

piątek, 21 sierpnia 2015

Zbyt dobrze...

Z biegiem czasu w związku zaczynamy się czuć coraz pewniej i komfortowo. Zanikają bodźce ‘singla’, kiedy to staramy się. Po prostu gorę bierze lenistwo i… jesteśmy sobą?

Pamiętasz ten czas jak siedziałeś w sobotę w domu, w ujebanej koszulce którą nosisz tylko po domu i pamięta ona jeszcze sprzed tygodniowe spaghetti,  a jedyne co chciało ci się robić to oglądanie seriali?

A teraz jesteś w związku, w sobotę w domu,  w ujebanej koszulce którą nosisz tylko po domu i pamięta ona jeszcze sprzed tygodniowe spaghetti,  a jedyne co chciało ci się robić to oglądanie seriali?... Zaraz. Przecież to było czyste zachowanie singla. Opierdala się i wyjebane na wszystko dookoła. Coś tu nie gra – przecież już nie jesteś singlem a zachowujesz się jak on…

W takim razie co znaczy te całe ‘singielskie zachowanie’ – właśnie sam wymyśliłem to określenie.

Już tłumaczę, jak to opisałem wyżej, opisać można tak nasze czynności gdy jesteśmy sami i nikogo nie ma w pobliżu (poza rodziną, ona widziała już wszystko – od jedzenia nutelly z podłogi po… zbieranie się w niewstanie z podłogi). Czyli są to obrzydliwe, brudne i wręcz nikczemne rzeczy, które robisz na wyłączności i pod osłoną nocy/absolutnej prywatności.

Każda para zaczyna jako wystawowy milion dolców, by po jakimś czasie ewoluować do odciętej dwójki spędzającej cały weekend w łóżku – i nie chodzi o TO w łóżku, bo o seksie zbytnio nie myślą. Po prostu im dłużej z kimś jesteś tym „ściany” zaczynają się rozchodzić, pokój staje się coraz bardziej przestronny i nim się zorientujesz - wylądujesz w swojej ukochanej strefie komfortu. Czyli to... co misie lubią najbardziej.

Niektórzy mówią, że to słabe, że nie można do takiego stanu się dopuścić. Czy podzielam ich opinię? Kurde, nigdy nie doszedłem do tego poziomu. Mój najdłuższy związek to niespełna rok, a to co piszę to jak zwykle – moje obserwacje. Dlatego rozumiem tych którzy starają się jak najdłużej zachować stabilizację w związku i nie pierdzą przy drugiej osobie. Ale też czaję jak nie da się wytrzymać – i wtedy, jak Cezar, pytają smsem – „czy już mogę przy tobie pierdzieć?”. Pierwszy krok w stronę singielskiego zachowania w związku to chyba właśnie to pierdzenie. Chyba.  Bo faceci wiedzą jaka to ulga, móc sobie frywolnie zajebać bąka…

Ok, ale jak poznać, że już jesteśmy w tej naszej strefie komfortu i pozwalamy sobie na zachowania sprzed okresu bycia w związku? Jak zwykle, Major do usług:

1. Zero skromności. Zaczynamy od puszczania bąków, potem bekamy, wycieramy upierdolony nos w jej bluzkę i nie czujemy żadnych wyrzutów sumienia, bo „tak nam dobrze ze sobą”. Uważajcie, to dopiero początek.

2. Zapuszczasz się. Dieta? Zdrowa żywność? Koniec z tym, wjechały nowe kupony do Maczka i BK, jestem tam codziennie. Już nie starasz się dla siebie ani nawet dla potencjalnej drugiej połówki, czujesz się luźno z tym co jesz, bez problemu chodzisz po kolejne darmowe dolewki coli dla siebie i partnera.

To jest jednak też coś strasznego, dlatego nie dajcie się nigdy tym pokusom, bo jeśli jedna osoba w związku będzie trzymać wagę, dbać o siebie to i druga nie będzie gorsza. Albo przynajmniej będzie odczuwała twoją presję i nie zapuści się totalnie.  Nie znasz dnia ani godziny końca związku, a jeśli zostaniesz znowu singlem tylko już przy trzy cyfrowej wadze? Porażka.

3. Świeżość? To dla amatorów. Jeśli Twoja woda kolońska skończyła się miesiąc temu a zapomniałeś gdzie leży maszynka – jesteś zdecydowanie w zbyt komfortowym związku. Higiena to podstawa! Nawet grubasek powinien ładnie pachnąć nim przesiąknie smrodem głębokiego tłuszczu u Chińczyka. Nie zapominaj dbać o siebie, nawet jeśli znalazłeś kogoś kto kocha cie jako natural. Trzymaj poziom, dzięki temu czujesz się lepiej i wyglądasz korzystniej, robisz to przede wszystkim dla własnej świadomości, ale i pokaż jak najlepsza stronę swojemu partnerowi, zasługuje na to.

4. Własny język. Pary z dłuższym stażem porozumiewają się bez słów. Jedno spojrzenie i już wiesz, że ma być na obiad pomidorówka z makaronem. Jeśli jednak dochodzi do rozmowy to… rozmawiacie po swojemu. W jakiś niezrozumiały dla innych sposób tworzycie swoją unikalną nić porozumienia, jakieś kody, dziwny żargon, ‘wewnętrzne’ żarty. Tak, znowu macie ze sobą zbyt komfortowo, ale chociaż pamiętajcie żeby przestawić się na język polski wychodząc do znajomych.

5. Drzwi do łazienki nigdy nie są zamknięte. Kupa, sikanie, wyrywanie włosów które rosną w niepożądanych miejscach – to wszystko powinno odbywać się za zamkniętymi drzwiami. Jednak wasz poziom komfortu między sobą jest już tak wysoki, że możesz iść robić to stojąc obok partnera.

Pro tip - zamykajcie drzwi, chociaż jak robicie dwójkę, zaoszczędzicie zaśmierdzenia całego mieszkania.

6. Seks jest… zbyt komfortowy. Zdarza się, że robicie już wszystko z automatu i przewidywalnie. Jednak to nie jest akurat nic złego. Póki jeszcze jest w was pasja i ogień – nie macie się o co martwić. Gorzej jeśli robicie to wszystko już na odwal i z przyzwyczajenia…

7. Nie wstydzisz się brudnej bielizny. Pamiętasz te dni, kiedy pozwalałaś swojemu facetowi oglądać tylko koronkowy biustonosz i pasujący zestaw stringów? Piękne czasy prawda? Dzisiaj bierzesz byle co, już jest zbyt komfortowo żeby się przejmować takimi „pierdołami”. A ty gościu? Byle drachy na majtkach nie było.

 8. On sika pod prysznicem gdy… ty jesteś w nim obok. To już jest komfort z wagi ciężkiej. Kiedy ty lub twój partner sikacie pod prysznicem, podczas gdy jesteście tam oboje na raz - i macie to w nosie, to już jest ostateczny poziom komfortu. Nawet ciężko mi to sobie wyobrazić. Yhh…

9. Randka to przeszłość. Już nie pamiętasz kiedy ostatnio wyszliście razem po 20stej. To, że czujecie się ze sobą dobrze, nie oznacza że po kolacji jednym wysiłkiem fizycznym będzie ta walka w toalecie.  Ruszcie dupę. No chyba, że już na to późno i lepiej sobie poleżeć przed tv…

10. Maniery poszły w las. Już nawet nie przepuszczasz jej w drzwiach żeby popatrzeć na tyłek. Przy stole zajadasz makaron rękami bo nie chce ci się szukać czystego widelca.  A wino pijesz prosto z butelki. I nie przeszkadza wam to. Uważacie wręcz, że to ułatwienie sobie życia. Jest komfortowo.

11. Już wszystko słyszałeś. Jeśli słyszałaś wszystkie żart, anegdotki i teorie swojego partnera  to już wiesz, że jest ci z nim przyjemnie i komfortowo. A jeśli po kilka latach dalej cię bawią tzn. że pasujecie do siebie.

W tekście nie chodziło mi o skrytykowanie tych wszystkich zbyt komfortowych sytuacji, tylko pokazanie, że jesteście już w głębokim związku i czasami warto coś zmienić, ogarnąć się i ruszyć z miejsca. Jasne, jeśli jesteście szczęśliwi to ignorujecie wszelką krytykę, ale czy to dobrze?


Jeśli ze swoim partnerem macie spory straż i czujecie się przy sobie bardzo komfortowo, a do tego cały czas kochacie się niemniej niż w dniu poznania, to tylko gratuluję, świetna sprawa. Jednak nie zapominajcie żeby traktować swoją sympatię jak na to zasługuje – czyli możliwe najlepiej. I warto przypominać, że nadal jesteś tą samą osobą, którą byłeś przed laty.

wtorek, 18 sierpnia 2015

Jak kiedyś realizowałem postanowienie noworoczne

Dawno nie było nic o mnie, nic z serii "Jak kiedyś". Dlatego dziś leci rarytasik dla stałych czytelników.


1 stycznia. Każdy ma jakieś pomysły, plan i założenia na nowy rok. Podświadomie odczuwa się ten nowy początek, świeży start. Idealny moment na rozpoczęcie lub zakończenie czegoś. Ja w życiu wypełniłem póki co dwa takie założenia. Pierwsze było 5 lat temu jak wypalając o północy cygaro stwierdziłem, że nigdy już nie zapalę papierosów. Nie to, że paliłem jak smok. A gdzież tam. Po prostu po dwóch piwkach w towarzystwie włączał mi się palacz i wtedy lubiłem sobie zapalić. Bez alkoholu nie dawałem się skusić na takie grzechy.

I wtedy te 5 lat temu (+ parę miesięcy) skończyłem palić to cygaro… i już nigdy więcej nie włożyłem żadnego wyrobu tytoniowego do ust.

Z kolegi w tym drugim założeniu…wciąż trwam, a już mamy drugą połowę sierpnia (brawa dla mnie już teraz, co by to nie było!). Jest to tegoroczny pomysł. Narodził się dość przypadkowo w grudniu ubiegłego roku, dokładniej przed imprezą na Szczepana, czyli kilka dni przed Sylwestrem. Otóż zbierając się na imprezkę rozmawiałem ze znajomymi na grupowej konferencji na fb i tam ktoś zapodał tekst: muszę się jeszcze zbombić przed wyjściem i jestem gotowy. „Zbombić” w tym przypadku oznaczało serię pompek żeby wyglądać, albo przynajmniej czuć się, lepiej, masywniej, koksowniej itp. To ćwiczenie kolegi to były 3 szybkie serie po 15 pompek. A to skomentował jeszcze, że zajebiście byłoby zrobić na raz 100 pompek taka -pompa w chuj.

I tak przechodzimy do 1 stycznia br. Gdzieś w internecie wpadł mi pod rękę (zupełnie przypadkowo, serio) tekst o planie „100 pompek na nowy rok” wtedy przypomniałem sobie akcję kolegi ze Szczepana i pomyślałem, że poczytam artykuł i zobaczę co tam polecają. Tekścik był krótki a jego zwieńczeniem był dołączony plan ćwiczeń na dojście do tej magicznej granicy 100 pompek oraz filmik instruktażowy jak wygląda „poprawna pompka”. Stwierdziłem, że to realne,  może spróbuję.. przecież ja nie dam rady?! Potrzymajcie mi piwo!

Pierwszym „sprawdzianem” było dopisanie się do któregoś poziomu i potem pokonywanie kolejnych progów. Aby określić swój poziom trzeba było zrobić na raz maksymalną ilość powtórzeń. No to pyk.

I szok. Od razu szedłem na ziemię i już wtedy widziałem, że czeka mnie długa droga, prawie porwałem się z motyką na księżyc. Zrobiłem jakoś niecałe…30 pompek. Przydzielało mnie to do 2giego poziomu. Popatrzyłem na plan tego poziomu, ni chuja nie dam rady tego zrobić. Uznałem, że zacznę od pierwszego (dodam, że był też zerowy… tak żeby się pocieszyć).

No to go!

Pierwszy tydzień cały z zakwasami na rękach. Podczas drugiego już mogłem podnosić herbatę powyżej szyi, trzeci tydzień już lepiej, nawet żyłem jak człowiek.

Po miesiącu byłem już na 3cim poziomie. Dalej dalej ręce Majora!

Wróciłem wtedy znowu do tekstu, bo pamiętałem, że autor zapowiadał gdzieś ciężkie przejście, okazało się, że ma ono miejsce między 4 a 5 poziomem. Kurde, to nie z 2iego na 3ci?!

Po tym 4tym poziomie nastąpiło przejście z 6 serii na 7 i w znacznie większych ilościach powtórzeń.

Podchodziłem do tego przeskoku kawał czasu. Pomimo, że w pojedynczych seriach robiłem więcej aniżeli trzeba było na ten 4 i nawet 5 poziom to wciąż wiedziałem, że to za mało żeby przejść na ten „wymarzony”piąty, do tego jeszcze doszła 3 tygodniowa choroba, która nieco rozbiła mój „trening” i 2-tygodniowa dieta alkoholowa.

W końcu jednak wskoczyłem na ten nieszczęsny 5 poziom. Obecnie kończę nawet już 6ty, lada dzień 7. Jednorazowo robię na spokojnie ok.60-70 pompek. Chcę dojść do tych zakładanych 100 na raz. I dojdę! Bo taki jestem uparty i się łatwo nie poddaję.

Ot, trochę o mnie.


czwartek, 13 sierpnia 2015

Gdy zgrywa niedostępną

W jednym momencie czujesz, że je ci z ręki, by za chwilę totalnie olać? Zgrywa się. Udaje trudną do zdobycia, niedostępną.

Jak już niejednokrotnie wspominałem - randkowanie to gra. A wręcz sztuka. Są gracze i są… graczki.

Z tym, że w kobiecej wersji nie chodzi o zakreślanie kolejnych zdobyczy, a po prostu… nie dawanie zdobycia siebie.

Randkowanie można porównać z pokerem. Kiedy to gracze muszą być podejrzliwi, odczytywać ruchy przeciwników, myśleć krok na przód i być skorzy do ryzyka. Bo na końcu celem jest przecież wygrać i najlepiej wziąć wszystko.

Mężczyźni mają skłonności do narzekań na najmniejsze pierdoły, które im nie wychodzą, więc i w przypadku tej „gry”, będą powtarzać jak to mu ciężko poderwać niewiastę.

Dlatego właśnie powstały burdele.

W wyniku ewolucji wyszło, że kobiety mają jedną, wielką przewagę odnośnie seksu - decydują z kim i kiedy chcą pójść do łóżka. Przez co faceci produkują się jak tylko mogą, wymyślają historie, naciągają fakty, kłamią, obiecują gruszki na wierzbie… w jednym, wiadomym celu. A kobiety nie są naiwne (jasne, są wyjątki) i często po prostu odczytują swojego „przeciwnika” i się nim bawią. Niczym Jerry z Tomem w bajce z mojego dzieciństwa.

Nie ma się też co łudzić, że jakaś relacja z wystrzałową laską skończy się niczym w hollywoodzkim romansidle. Kiedy to ten najbrzydszy i najskromniejszy zdobywa serce głównej bohaterki, urody typu Miss World.

Kobiety mają często wręcz listę adoratorów i kolejno sobie ich testują.. a dziś spytam czy lubią oliwki. I wysyła to zapytanie do 5 facetów, 4 lubi, jeden nie. Oo, ten jeden mnie zaintrygował. Pomimo, że ona tak naprawdę ma wyjebane w te oliwki, jednak ten jeden dziś miał farta.

Dlaczego robią jakieś testy i udają trudne do zdobycia?

Proste. Zanim kupisz samochód, chciałbyś wziąć go na jazdę testową, nie? Poszukiwanie potencjalnego partnera działa tą samą drogą. Serio. Pomyślcie o tym: związek żeby wypalił wymaga poświecenia mnóstwa czasu i emocji. A w dodatku zawsze jest opcja, że nie wypali, nieważne jaki ma staż. Dlatego wchodząc w taką relację, trzeba być jej pewnym od samego początku. Tak samo jak z Waszym nowym Porshe, trzeba kupić konkretnego i sprawdzonego, jak ten Pewniak z Tesco.

Dlatego też zgrywanie niedostępnej jest po prostu drogą eliminacji tych najsłabszych potencjalnych partnerów. Ona musi wiedzieć, że jesteś naprawdę nią zainteresowany, nie tylko przygodą na jedną noc. Musisz być dla niej tym pewniakiem.

Zanim spróbuję wyjaśnić jak się z takimi typami kobiet „uporać”, każdy facet powinien odpowiedzieć na dwa pytania:

- Czy naprawdę zgrywa trudną do zdobycia, czy jest może po prostu zajęta? Nie przez kogoś, tylko w jej dobie brakuje paru godzin dziennie. Sam tego dość niedawno doświadczyłem, dziewczyna odpisywała co parę godzin, poza wieczorami kiedy udawało się nawiązać dłuższą i konkretniejszą rozmowę.

- Czy jest naprawdę Tobą zainteresowana czy tylko podoba jej się ta atencja? Każdy lubi jak się komuś podoba. Nie ma lepszego „polepszacza” własnego ego jak to, że ktoś o ciebie zabiega. Dlatego trzeba wyczuć, czy z tej mąki będzie chleb. Czy jednak dla niej to tylko woda na młyn.

Ok, gdy ustaliliśmy że serio zgrywa niedostępną, przedstawiam kilka sposobów na złamanie jej.

Przede wszystkim, gdy gra jest warta świeczki - postaraj się. Nie idź na łatwiznę, powalcz. Jasne, zaczniesz pewnie od SMSów, ale samymi emotkami za wiele nie ugrasz. Dlatego podnieś tą przysłowiową słuchawkę i zadzwoń do niej.

Nie zgrywaj cwaniaka, wystarczą proste rzeczy - takie jak rozbawienie jej, czy choćby pokazanie czegoś śmiesznego w necie. Trick jest taki, żeby mieć już lekki wpływ na jej życie. Bądź z nią szczery i słuchaj gdy jest zarówno zła, jak i czymś podekscytowana. Idąc tą drogą - nawet jeśli znacie się parę dni uzna, że ‘życie’ z Tobą jest naprawdę fajne. Zacznie się uzależniać.

Tylko uważaj na wpadnięcie w friendzone (!!!!)

Bądź pewny siebie, ale nie przesadnie. Kobiety wyczuwają kiedy mają do czynienia z pewnym siebie i zdecydowanym samcem, a gościem siedzącym w majtkach przed kompem i marszczącym freda do japońskich bajek, który zgrywa samca alfa w necie.


Tylko nie przekrocz granicy tej pewności. Zadufani w sobie faceci to zło.

Graj w jej grę. Jeśli ona udaje niedostępną, czemu ty nie miałbyś też? Czasami, gdy kobieta udaje trudną do zdobycia jest to znak, że jest tobą zainteresowana, więc nie ma wtedy lepszej drogi do zwycięstwa niż pojedynek tą samą bronią. Spraw, żeby tęskniła i pamiętaj, że nawet jeśli cię sprawdza, to podświadomie chce twojej atencji. Jeśli będziesz przez jakiś czas dawał jej „pozytywne sygnały”, a potem milczał ona zacznie się mieszać i myśleć, że cię traci tą swoją grą. Jak wspomniałem wcześniej, cel to uświadomienie, że jej życie jest lepsze z tobą.

Jeśli jednak wszystkie moje porady zawodzą - tonący brzytwy się chwyta. Po prostu porozmawiaj z nią, twarzą w twarz. Spytaj: „Dokąd to zmierza”. Wybierz tylko odpowiedni czas, bo jest jednak różnica jak wyskoczysz z takim pytaniem po 3-4 tygodniach, kiedy to macie za sobą jedno czy dwa spotkania, a gdy spytacie się regularnie od 2-3 miesięcy.

I nie ważne ile rozwiązań podam, nie ma jednej złotej wersji na taką kobietę. Wszystko polega na obserwowaniu i doświadczeniu emocji pomiędzy dwójką ludzi.

Pamiętaj, że to gra. Hazard. Poker. Czasami warto wejść all in.

środa, 5 sierpnia 2015

Po co małżeństwo!

Na świecie coraz więcej par decyduje się odejść do tego starożytnego podejścia do relacji damsko – męskiej. Kiedy to po kilkuletnim związku - oświadczyny i ślub są kolejnymi krokami. Ale czy naprawdę obecnie tak bardzo niezbędnymi?

Shakira i Gerard Piqué, Oprah Winfrey I Stedman Graham, Anna Mucha i Marcel Sora, Joanna Brodzik i Paweł Wilczak. Co ich łączy poza tym, że są znani i bogaci? Żadna z tych par nie ma ślubu.
Mają dzieci, żyją od xx lat razem, ale bez tej formalności, tego papierka który dla niektórych jest ważniejszy niż złoto.

Ze starych i nieślubnych gwiazd ostatnio odpadł George Clooney,  który po pierwszym rozwodzie był ponad 20 lat singlem! Szaac!

Zacytuję tęż gwiazdora serialu Mad Men, Jon Hamm: „Może i nie mamy tego kwitku, który potwierdza, że jesteśmy mężem i żoną, ale od ponad 15 lat Jennifer jest miłością mojego życia i już jesteśmy razem dłużej niż moi rodzice byli małżeństwem.”

Święte słowa. Po co komu ten świtek? No dobra, jasne, że jest parę powodów dla których stajemy na ślubnym kobiercu, np. ubezpieczenie zdrowotne, rozliczanie podatków i chyba główny w naszym kraju – wspólny kredyt na mieszkanie. Czasami to ostatnie jest czymś więcej niż sam ślub. Przecież zobowiązujemy się do spłacać przez 30-40 lat…

Jednak tak naprawdę w związku liczy się to jak bardzo zależy ci na partnerze a nie, co sądzi o tym urząd czy kościół.

Moi znajomi byli parą przez 4 lata, potem narzeczeństwem przez kolejne 2 i planowali już ślub, mieli datę, kapelę i miejsce. A ja nowy garnitur. Jednak pewnego dnia, na parę miesięcy przed ślubem zrezygnowali. Po prostu znajomy napisał mi na fb: stary, nie ma ślubu! Lecimy na Kanary! Taaa, odpowiedziałem coś w stylu: -co ty pierdolisz. A jednak. Zrezygnowali, sprzedali pierścionek zaręczynowy, odstąpili daty i za oszczędzone pieniądze polecieli na „podróż zamiast-ślubną”.  Doszli do wniosku, że ślub tak naprawdę jest im niepotrzebny. To wszystko przez naciski rodziny i znajomych.

Spróbuję wyjaśnić więc, dlaczego nie warto brać ślubu!

Po pierwsze, mamy 2015 rok. Jesteśmy już na dobre w XXI wieku. Pary mają mnóstwo innych możliwości na zobowiązanie wobec siebie aniżeli przysięga przed księdzem. Ludzie dążą do samodzielności, a w drodze do niezależności ślub jest bardziej przeszkodą niż wygodą.

Czasy, gdy w wieku 18 lat nie miało się męża/żony minęły już bezpowrotnie. Nacisk rodziny, powiększenie rodu i wzmocnienie pozycji. To już za nami. Jeśli czyta to jakiś fan Gry o Tron (jak nie oglądałeś/aś serialu to pora to nadrobić! Jest świetny!)  to masz pojęcie jak ważne kiedyś były śluby dla wzmocnienia sojuszy ze względu na finanse oraz bezpieczeństwo. Tam dzieci już w wieku 10 lat znały swojego przyszłego męża/żonę. Czasami nawet widząc go pierwszy raz dopiero parę tygodni przed ślubem.  W obecnych czasach małżeństwo nie jest aż tak ważne. Teraz to po prostu kartka papieru z napisem „mamy sojusz”.

Dalej, wg. danych z USA, podobno 40-50% małżeństw kończy się rozwodem. Strzelam, że u nas jest to bliżej 40 aniżeli 50, ale jednak to prawie połowa! Czyli ok, twoje małżeństwo akurat będzie super.. tzn. że twój dobry znajomy się rozwiedzie. Co za perspektywa. A pomyśl Drogi czytelniku, ile znasz potencjalnych rozwodników/rozwódek! Głowa mała!

Każdy pewnie myśli, że jego to nie dotyczy. Akurat będzie wyjątkiem potwierdzającym regułę. Ale statystyki nie kłamią. Czy warto ryzykować?

Kolejnym powodem dla którego nie warto brać małżeństwa jest po prostu ochrona samych siebie. Po ślubie zobowiązujecie się do dzielenia wszystkim. Wszystko, co ktoś z was zarobi idzie do wspólnego podziału. To co kupicie też. Dlatego nie ma nic złego w tym, że chcecie się zabezpieczyć przed zarówno lepszymi jak i gorszymi czasami, kiedy to nie trzeba będzie prosić drugiej połówki i rozliczać się z nią z każdej decyzji i każdej wydanej złotówki. Lepiej być niezależnym i zakochanym niż rozwiedzionym i spłukanym.

Czasami do decyzji o braku ślubu dochodzi przez… podobne podejście partnera. Coś jak w przypadku moich znajomych, którzy niemalże w ostatniej chwili wspólnie zdecydowali o tym, że będą dalej żyć tylko jako para. Jednak podstawową sprawą w tym przypadku jest szczere podejście do tematu. Pamiętam jak kiedyś moja była dziewczyna na początku relacji opowiadała jak to jest przeciw małżeństwu itp. A po niespełna (!) roku zaczęła coraz częściej „w żartach” o tym wspominać…

Uczucie może się skończyć, wypalić czy też… przejść na kogoś innego. Po ślubie wiążę się to czasami z masą spraw w sądzie, nieskończonymi kłótniami z byłym/ą… A bez ślubu? Jedna osoba po prostu bierze swoje graty i wraca obrażona do domu rodziców. Zgadnijcie która.
Dlatego zawsze pamiętajcie radę wujka Majora – bycie małżeństwem to nie pokaz jak bardzo się kochacie, tylko jak mocno potraficie być razem.

Związek > Małżeństwo > Sielanka… i nagle jedna połówka odkrywa w sobie duszę podróżnika! A druga to typowy domator. Sprzeczność. Albo któreś chce otworzyć firmę, druga wyjechać pomagać dzieciom w Afryce. Powodów sprzeczek i nie wspólnych planów mogą być setki. Świat jest otwarty, możemy dziś siedzieć na plaży nad Bałtykiem a jutro jeść sushi w Tokio. Nie każdy jest po prostu stworzony do uwiązania się z jedną osobą. Nie ma nic złego w tym, że wolisz odkrywać  i realizować swoje cele niż być uzależnionym od kogoś.

Życie jest pełne wyborów. Dotyczy to również „rodzajów” małżeństwa. Jak to? Ano np. We Francji jest system mający na celu zastąpienie małżeństwa - pact civil de solidarité (PACS). Jest to umowa cywilna pomiędzy dwoma osobami, które chcą mieć te same prawa i obowiązki jak małżeństwo, ale przy czym czuć się swobodniej oraz partnerzy zachowują również rozdzielność majątkową. Rozwiązanie PACSu jest uproszczone w porównaniu do małżeństwa: wystarczy, by jeden z partnerów wysłał do odpowiedniego urzędu w swojej miejscowości (tribunal d'instance) list polecony informujący o zerwaniu paktu cywilnego. Efekt takiej deklaracji jest natychmiastowy (wikipedia).

Z kolei np. w Australii jest taka opcja, która nazywa się „de facto relationship”, coś podobnego do małżeństwa, ale również luźniejsze.

Wystarczy poszukać w google interesujących nas rozwiązań i czmychać tam!

I na koniec, to że nie chcesz małżeństwa nie znaczy, że mniej kochasz swojego partnera. W związku stosujecie te same zasady: zdrada nie jest tolerowana, lojalność jest szanowana a ciężką pracą oboje utrzymujecie swoją relację.

Ślub nie oznacza, że będzie już łatwiej z związku. Wręcz przeciwnie, sprawy naprawdę się skomplikują w przypadku chęci zakończenia związku przez jedną ze stron. Dlatego, jeśli nie chcesz tego zobowiązania w swoim życiu to tego nie rób. Proste. I nie miej z tego powodu żadnych wyrzutów sumienia, ani nie przejmuj się ciotkami, które i tak będą zawsze o coś wypytywać.